niedziela, 28 marca 2010

niedziela

Obudziło mnie słońce. Zegarek twierdził, że jest 8.30, ale laptop utrzymywał, że jest już zdecydowanie 9.30. Wierzę laptopowi... jednak tylko dlatego, że w nocy pilnowałam czasu. Zmienił się dokładnie o godzinie 2.00 na 3.00. W tym samym czasie czytałam nie wydaną jeszcze książkę mojego przyjaciela, która rozpoczyna się od zarejestrowania faktu zmiany czasu, ale w tej pozytywniejszej wersji, kiedy mamy godzinę więcej do swojej dyspozycji. Zupełnie gratisową godzinę, którą otrzymałam przenosząc się do świata stworzonego przez Piotra została zneutralizowała godzina, którą utrąciłam w realnym świecie. I wszystko jest w jak najlepszym porządku.
W czasie, kiedy to napisałam, słońce schowało się za chmurami, twierdząc, że tylko żartowało. Może i dobrze. Świat skąpany w słońcu jest zbyt dosłownie piękny. Kiedy jest szaro trzeba tego piękna poszukać jak w starej kobiecie. Im dłużej się patrzy, tym więcej go znajdujemy.
Ostatnio stwierdziłam, że czas na razie mnie lubi. Raczej dodaje niż odbiera. Dodaje wszystkiego – umiejętności odczuwania, dotykania, brania, dawania – kiedy tego chcę. Kiedy przekroczę granicę, za którą poczuję, że zaczynam tracić? Nie wiem… może nigdy. Popłynę do samego końca dotykają kolejnych fascynujących mnie rzeczy i dzieląc się nimi z ludźmi wokół. By potem wtopić się w świat. Stać się cząstką bakterii, lisa, pokrzywy, faceta z łysiną i dziewczynki z warkoczykami.
W moim dzieciństwie śmierć współistniała z życiem. Można było jej dotknąć. Nie była straszna. W mieście zaczęłam się jej bać. Zupełnie niepotrzebnie…

2 komentarze: